Polska - Brazylia 1938. Najdzikszy mecz mundialu. Gol boso, deszcz i 4 bramki Wilimowskiego

Polska miała przegrać zdecydowanie. Debiutanci, amatorski skład, zaledwie tydzień wspólnych treningów. Po drugiej stronie – Brazylia, murowany faworyt. A jednak 5 czerwca 1938 roku w Strasburgu wydarzył się mecz, który mocno zapisał się w historii Mistrzostw Świata. Jeden zawodnik strzelił gola boso, drugi dokonał czegoś, czego nie powtórzył nikt w biało-czerwonych barwach.
Deszcz, który zmienił wszystko
Pierwotnie spotkanie miało się odbyć w słonecznej Tuluzie, ale Polacy protestowali, obawiając się, że upał będzie sprzyjał Brazylijczykom. Ostatecznie mecz przeniesiono do Strasburga – jednak nie z powodu protestu, lecz reorganizacji turnieju po wycofaniu się Austrii.
Z początku wszystko układało się po myśli Brazylii – do przerwy prowadzili 3:1, a Polacy sprawiali wrażenie zagubionych i zdezorientowanych.
Ale nagle niebo się otwiera. Rzęsisty deszcz zamienia boisko w grzęzawisko. Lepiej wyszkoleni technicznie Brazylijczycy zaczęli się ślizgać, tracili rytm i panowanie nad piłką. Przed Polakami pojawiła się, nieoczekiwana szansa. Józef Kałuża w szatni krzyknął: „Grajcie, jakby to był ostatni mecz życia!” I tak zagrali.
Niesamowite zwroty akcji, gol zdobyty boso
Po przerwie wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Polacy wrócili na boisko odmienieni – z zaciśniętymi zębami i bez respektu dla wielkiego rywala. W 53. minucie Ernst Wilimowski zdobył drugą bramkę dla Polski – po solowej akcji i dryblingu w błocie. Sześć minut później powtórzył wyczyn i było już 3:3. Polacy złapali wiatr w żagle. Brazylijczycy byli zaskoczeni, publiczność – oszołomiona. A to był dopiero początek.
W 71. minucie Brazylia odpowiedziała – Perácio dał im prowadzenie 4:3. Gdy wydawało się, że to koniec emocji, w 89. minucie Wilimowski po raz trzeci pokonał bramkarza – i doprowadził do dogrywki.

W 93. minucie Leônidas znów dał prowadzenie Brazylii – tym razem w najbardziej niecodzienny sposób. Jego prawy but prawdopodobnie rozpadł się od błota, a piłkarz nie zdołał go założyć z powrotem. Mimo to wbiegł w pole karne i… zdobył bramkę boso. Sędzia tego nie zauważył i uznał gola. Dziesięć minut później, w 104. minucie, Leônidas dołożył kolejne trafienie – 6:4.

Polacy nie zamierzali się poddać. W 118. minucie Wilimowski strzelił czwartego gola. Do końca dogrywki biało-czerwoni atakowali z desperacją. Gerard Wodarz był bliski wyrównania, a strzał Nyca trafił w poprzeczkę. Ale ostatecznie to Brazylia awansowała dalej.
Na stadionie panował chaos – piłka zatrzymywała się w kałużach, zawodnicy padali ze zmęczenia, nie mogąc liczyć na zmianę – bo regulamin na to nie pozwalał. To nie był zwykły mecz. To była wojna w błocie. I legenda, która nie zgasła do dziś
Nie wygrali, ale zapisali się w historii
Dla Polski był to pierwszy i jedyny mecz na Mistrzostwach Świata przed wybuchem wojny. Nikt nie spodziewał się takiego oporu wobec jednego z najlepszych zespołów turnieju. Przegrana po dogrywce została przyjęta z dumą – nie jako porażka, ale jako symbol heroizmu i determinacji.
Wilimowski, bohater tamtego dnia, został zapomniany w PRL-owskiej historii. Po wojnie grał w barwach Niemiec i przez dekady był postacią niewygodną. A przecież był pierwszym piłkarzem, który zdobył cztery gole w jednym meczu Mistrzostw Świata – wyczynem, który do dziś nie został pobity przez żadnego reprezentanta Polski.
Brazylia zakończyła turniej na trzecim miejscu – najlepszym w swojej historii do tamtego czasu. Ten mecz był punktem zwrotnym: dla Brazylii początkiem drogi do futbolowego imperium, a dla Polski – legendą, której nie zdążyła kontynuować przez kolejne 36 lat.
Ciekawostka na koniec
W kadrze Polski na ten mecz znalazł się także Walter Brom, 17-letni bramkarz Ruchu Chorzów. Nie zagrał ani minuty, ale do dziś pozostaje najmłodszym bramkarzem w historii Mistrzostw Świata. Co ciekawe, był tak młody, że niektórzy kibice na trybunach pytali, co robi „chłopiec z obsługi” w stroju reprezentacji.